Cadikim :: Kreacja postaci :: Karty postaci :: Mężczyźni
pogoda Sob 21 Paź 2023, 20:00Administrator
Wzór telefonu Sro 18 Paź 2023, 00:12Administrator
Zamówienia Wto 17 Paź 2023, 02:58Administrator
WINFIELD Coffee Truck Wto 17 Paź 2023, 02:56Administrator
Bistro stoliki Pon 16 Paź 2023, 20:35Pies Cywil
Salon Sro 04 Paź 2023, 14:03Testowy Protagonista
Jayden Hayes Wto 03 Paź 2023, 22:08Administrator
Jamie Whitlock Wto 03 Paź 2023, 19:41Testowy Protagonista
Fabuła Sob 30 Wrz 2023, 23:16Administrator
Wstęp
Mayo Clinic posiada jeden z wiodących programów przeszczepów wątroby w kraju, ceniony jest za innowacyjną praktykę i badania w dziedzinie neurologii, medycyny transplantacyjnej oraz leczenia raka. Zespoły specjalistów świadczą usługi w ponad 40 specjalnościach medycznych i chirurgicznych. Przyjmowane są tu najznakomitsze jednostki, od znanych dyplomatów, po gwiazdy sportowe i zwykłych ludzi, korzystających z...
EKIPA
IMIĘ NAZWISKO
IMIĘ NAZWISKO
IMIĘ NAZWISKO
IMIĘ NAZWISKO
00mes
Lorem ipsum dolor sit amet consectetur adipiscing elit bibendum, velit tincidunt vivamus congue senectus praesent class dictum vulputate
00mes
Lorem ipsum dolor sit amet consectetur adipiscing elit bibendum, velit tincidunt vivamus congue senectus praesent class dictum vulputate
00mes
Lorem ipsum dolor
00mes
Lorem ipsum dolor sit amet consectetur adipiscing elit bibendum

Testowy Protagonista
Testowy Protagonista
Wto 03 Paź 2023, 19:41



JAMIE WHITLOCK






2 września 1988, Pożar 49er w Smartsville



Tragedia nocy spopieliła niemal wszystkie domy w okolicy. Ogień wtargnął w zakamarki dzielnicy, jak barbarzyński najeźdźca. Nie znał litości, nie potrzeba było mu otwartych ran. Przestrzeń nasyciła się czerwienią i bez tego. Jego jasne, jaskrawo-krwiste macki gasiły sztuczne światła cywilizacji. W piekielnym rozruchu plądrował bez opamiętania. Dziko i gęsto. Obok wycia syren i twarzy przerażonych. Na przekór żywo zaangażowanym grupom strażackim. Nie tracił na sile. Po bruku niosły się tylko niewyraźne krzyki dorosłych i gardłowe kwilenie pozostawionego w pułapce dziecka, wymęczonego przez godzinny płacz. Lament przerażenia nachodził dźwiękiem na wrogi trzask palonego drewna, kiedy inni z równą bezsilnością tracili głowę.



Pożar zamykał drogę rozsądkowi.



Łapał ofiary między pręta gorących buchów, jak w klatkę paniki. Histerii przy tym nie brakowało. Ludzie biegli na oślep, tłumnie, bezmyślnie. Pruli do przodu, jak bydło. W szaleńczej próbie przetrwania. Zastraszeni gorączką nocy i zezwierzęceni. Pchali łokcie między żebra, oczy i nogi, zadeptywali w strachu własne człowieczeństwo.



A potem ucichło.



Nikt już nic nie mówił, był tylko ból (po stracie). Szczęśliwie dla mnie, nie w moim domu, choć o Pożarze 49er mówiło się u nas jeszcze długo po tym, jak runęły mury... Mówią, że od tego czasu płonę. Płonę wewnętrznie. Płonę żywo, jakbym raz jeszcze próbował zbliżyć się do ognia.



Tym razem na głębokość duszy.



 



20 lipca 2004, Smartsville



Przybyli do miasta przypadkiem, przejazdem, tuż po śmierci 40. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Słyszałem o nich często. Niejednokrotnie poza domem: w kościele i na podwórku. Właściwie za każdym razem, gdy idąc z tym najbardziej amerykańskim chłopcem, konspiracyjnym szeptem wymieniali jego nazwisko.



Mówiono, że jest kimś ważnym. Że jego ojciec, wysokiego stopnia wojskowy, znał samego Ronalda Reagana.



Kiedyś go spotkałem — tj. najbardziej amerykańskiego ojca — wszedł dostojnie do wnętrza mojego rodzinnego domu, rozsiewając wokół siebie atmosferę absolutnego posłuszeństwa. Nie chciałem sprawiać przykrości tacie, więc gdy enty raz pouczał mnie, czego nie należy przy Nim robić, zapamiętałem. Zapamiętałem też wszystkie te dni, które spędziłem z jego synem, pokazując mu zakamarki Smartsville. Ale nie oszukujmy się... byłem zbyt butnym nastolatkiem, by wyciągnąć z tego więcej. Wiem tylko, że nie od początku mu ufałem. Myślałem, że będzie zarozumiały (i był, ale nie wtedy), jak Ci wszyscy, których niegdyś widziałem — „wielobogaccy”, którzy korzystali z zawodu i renomy ojca, szczycąc się władzą i pieniędzmi.



Pomyliłem się.



Lubił Smartville i lubił tutejszych ludzi. Był nienajgorszy.

Czułem przy nim, że ten jeden raz nie zaszkodzi mi zaprzyjaźnić się z przejezdnym. Wydaje mi się, że to wtedy właśnie pierwszy raz zakiełkowała we mnie chęć dołączenia do wojska. Pomimo braku mundurowych w domu Whitlocków i mało wybitnych korzeni rodzinnych, ja też chciałem być najbardziej amerykańskim ze wszystkich.



 




21 września 2004, Smartsville



Chodził szybko i lekceważąco.



Jakby trochę przeciw mnie, a trochę na przekór ojcu. Zawsze zabierał przy tym kawałek chłopięcej radości, którą wtedy jeszcze w sobie chowałem. Nie wiedziałem, dlaczego to robi. Nie lubiłem go. Nigdy nie podziękował za zainteresowanie, jakim darzył go ojciec. Nie sprawił, że dzień przebiegał lepiej — po prostu wedle kolejności, którą on ustalił. Płakałem, kiedy kazano mi na niego ważyć. Znów. Bo tak trzeba, bo kiedyś to on zapewni mi fach w ręku. Prosiłem, żeby przestał. Żeby nie uciekał, kiedy chcę, by zwolnił, żeby ten jeden raz stanął i pozwolił mi bawić się o kilkanaście minut dłużej. Tak normalnie, jak rówieśnikom na podwórku. Chciałem żeby posłuchał. Nie zrobił tego.



Czas był nieubłagalny.



Tata, nie mogę… — cicho wypowiedziana kwestia świadczyła o tym, że tego dnia lupa zegarmistrzowska ciążyła w dłoni wyjątkowo mocno. Nachylony nad drobnym mechanizmem, ze szkiełkiem między okiem, a trybikiem, nosiłem się z zamiarem ukrócenia męki. Czekałem aż ojciec wreszcie powie „już”. Ale nic nie mówił. Wpatrzony w kolebkę ponad osią, zdawał się mnie nie zauważać. Westchnąłem z dezaprobatą, odchylając się na krześle. Tylko ręka pozostawała nad stolikiem. Słońce paliło końce dziecięcej dłoni, rozgrzewało nieprzyjemnie drewno pod palcami. Pamiętam to dokładnie. Czułem ulgę za każdym razem, gdy opuszczałem uchwyt rączki.



Naprawiałeś to już dziesiątki razy wcześniej. Możesz. Oczywiście, że możesz — mówił z tym samym opanowaniem, co zwykle.— Czy mógłbyś podać mi...

NIE CHCĘ! — Krzyk niecierpliwości rozbił wszelkie myśli, ale to ręka poruszona gwałtem w akcie złości odpowiadała za szkło powiększające. Roztrzaskane w kawałkach, wybrzmiało echem po zakładzie. Dalej nie było już nic. Nie było mnie. Tam.
Przynajmniej do końca dnia.



 



3 marca 2005, Smartsville



W tamtym czasie myślałem, że jedną z zalet niedostosowania się do modelu rodziny Whitlocków jest swoboda wymyślania samego siebie na nowo. Mogłem robić to otwarcie — byli zbyt stereotypowi, by móc pomieścić w tym wizerunku mnie. Z drugiej strony we mnie charakter i siła rosły zbyt szybko, by móc je zignorować całkiem, więc podświadomie, szukałem drogi do ich odpowiedniego eksponowania. Nie od początku mi to wychodziło.



Kiedy oni uchodzili za porządnych i czystych, mnie przypisywano rolę zabarwieńca. Byli biali jak łza, a ja narwaniem i temperamentem wyrównywałem obraz do szarości.



W rzeczywistości, im lepiej poznawałem życie, tym lepiej rozumiałem, że to, co kiedyś nazywałem upragnioną wolnością, miało niewiele z nią wspólnego. Było raczej koniecznością.



Bywały momenty, w których łagodne działania wobec sąsiadów, jakie wymuszała ode mnie pacyfistyczna doktryna rodziny, nie wystarczały. Świat stawał okoniem, nakazując bunt. To w takich chwilach do głosu dochodziłem prawdziwie gniewny ja. Jeśli nie w obronie swoich, to w obronie kogo miałem się odzywać?



Ja już nie wiem, co z nim zrobić. W jego wieku nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby rzucać się na starszych chłopców — utyskiwał. — Czytałem wszystkie książki specjalistyczne, nie mogąc doczekać się nauk w szkole zegarmistrzowskiej.



Słuchając ich przez szczeble poręczy nigdy nie widziałem jego twarzy. Za to miałem przeczucie, że to, co bym na niej zobaczył, nie spodobałoby mi się ani trochę. Co nie umniejszało próbom prześledzenia sytuacji.



Co jakiś czas z półpiętra migotała postać matki, nerwowo poruszającej się między kątami salonu. Stuk-stuk… stuk… obcas dźwięczał nieregularnie o drewnianą nawierzchnię, a ona niknęła za ramą drzwi z jednej strony, by w parę sekund później pojawić się z drugiej. Ojciec stawał w progu dopiero przy wyjściu.



Nie jest Tobą. Nie dzieli z Tobą pasji



Matka zawsze mnie broniła.



Powinien.

Rozczarowanie ojca było najgorsze. Będąc już prawie dojrzałym mężczyzną i rozumiejąc już większość uczuć, wiedziałem, że wchodząc w bójkę i broniąc imienia rodziców, robię dobrze – opieram się na synowskiej miłości do nich. To, czego nie byłem natomiast w stanie pojąć, to jego niezadowolenia i moich własnych doznań tuż po. Każdorazowego ukłucia w sercu, gdy z obitą buzią, siedząc w ukryciu na półpiętrze schodów, wysłuchiwałem rodzicielskich rozmów.



Dopiero później ująłem całość w słowo. Porażka.



 



16 czerwca 2005, Smartville



Przykro patrzeć jak biorą ludzi na litość po pogrzebie Chloe — psioczyła po cichu — To już miesiąc, a oni wciąż nie naprawili mi tej tarczy...



Stojąc za tą iście gadatliwą kobietą podczas mszy świętej, trudno było jej nie słyszeć. Wydawałoby się, że w kościele żałoba ma znaczenie, ale widocznie godzina śmierci wciąż nie wygrywała z godziną na zegarku. Zresztą... w Smartsville wierzono, że religia uwrażliwia ludzi, a dobroduszność to wyłącznie przywilej dla pobożnych, z czym nie dyskutowano. W efekcie, im bliżej Boga stałem, tym bardziej wydawało mi się, że dobroduszność to w rzeczywistości wygwizd ironii dla obłudników.



Nie miałem im niczego za złe i liczyłem na to, że oni też nie mają za złe mi, kiedy postępowałem w wierze z samym sobą. Idea zgody na cudze działanie trwała tak długo, jak długo trwał pozór obyczajności, a że ten z reguły umykał innym zawczasu, i ja czułem się do tego uprawniony.



W niektórych kręgach plotkowanie uchodzi za zryw desperata, Pani Smith



Podpowiedziałbym coś więcej, ale… Przekażmy sobie znak pokoju, zalecał pastor.



 




9 grudnia 2006, Lake Wildwood



Ja wiem, że był czas, w którym wierzyłem (i powinienem wierzyć) tylko ojcu. Ale tamten to był czas, w którym dorastałem i stojąc po kolana w lodowatej wodzie, zastanawiałem się… czy jeśli nalew rodzicielskich pragnień się nie ruszy, lub nie ruszę się w nim ja, nie zastygnę w pozie, w której zamarzł lód? I czy koniec poruszenia nie będzie oznaczał dla mnie początku obojętności?



Paraliż ciała mógłbym jeszcze przeżyć (tak mi się zdawało), paraliż duszy, jako wynikowa niespełnionych celów, rodził we mnie lęk.



Wyjeżdżam — oznajmiłem w tydzień później, odrzucając zegarmistrzowski fach. W dalszych latach wojsko pozbawiło mnie wszelkich obaw. Dumy i ambicji na tym polu już nigdy mi nie zabrakło.



 



14 lipca 2009, ośrodek szkoleniowy Sheppard AFB



Tę historię powtórzono jeszcze kilkukrotnie tego samego dnia. I kolejną setkę razy później, w następnych poborach. Nie było wątpliwości co do tego, że prowadzący samolotem pilot wykazał się brawurą. Wieść o ponadprogramowo wykonanym korkociągu, wyprowadzonym zaledwie 20 metrów nad ziemią, rozniosła się po ośrodku szkoleniowym momentalnie. W tempie prawidłowym dla lotników. — Ale kto? — pytali, wypadając na dziedziniec — Kto kierował?



Wedle plotek prędkość przeciągnięcia osiągnął na zakręcie.



Odrywająca się od płatu struga opływu wprowadziła w drganie. Trzepot skrzydeł nastąpił wraz z pierwszym oporem powietrza. Co było dalej, domyślali się wszyscy. Zaostrzona linia lotu w pozakrytycznym kącie natarcia odebrała sterowność, wprowadzając w autorotację. Przechylenie skrzydła w stronę samolotu z jednej, a unoszenie z drugiej, wiązało się z asymetrią sił nośnych. Drążek nie reagował na ruch. Miał tylko chwilę na stosowną reakcję, dosłownie ułamki czasu dzieliły go od śmiercionośnej utraty wysokości. Wyprowadzając ster kierunku w stronę przeciwległą rotacji, liczył na jej zahamowanie. W dalszej perspektywie należało przywrócić błyskawicznie opływ powietrza. Drążek, oddany od siebie, z niemal jednoczesnym szarpnięciem gazu, zapewnił przyrost ciągu śmigła. Gdyby w tym samym momencie nie wyprowadził kierunku steru z pozycji nurka, podnosząc nos samolotu ku górze, zaorałby o ziemię w sekundę później.



Jamie Whitlock Tylko on jest tak szalony!



Niewiarygodne! — krzyczał nerwowo kapitan zgodnie z plotką, dotyczącą tego, jak zareagowało na manewr dowództwo — I ty naprawdę jesteś podporucznikiem?! Nie raz uratujesz lotników przed rozbiciem. Szczęście mieć cię w ekipie, Whitlock!



Tego dnia Sheppard AFB zdobyło bohatera opowiastek.



Niewiarygodne! — krzyczał nerwowo kapitan, stojąc przede mną w gabinecie — i Ty śmiesz nazwać się podporucznikiem?! Tylko zdolności uratowały cię przed rozbiciem. Masz szczęście, Whitlock, że Jameson świadczy za ciebie pełną ręką!



Tego dnia przetransferowano mnie do Vance AFB.



 



12 kwietnia 2020, ośrodek szkoleniowy Vance AFB



Nie neguje twoich metod szkolenia, Kapitanie, większość kadetów osiąga wyniki ponadprzeciętnie dobre, ale... czy to nie ten moment, w którym powinieneś im odpuścić? Od miesięcy katujesz ich treningiem w dzień i w nocy. Im lepiej im idzie, tym gorzej ich traktujesz. W którymś momencie powiedzą: Dość!



Pułkownik nie był zadowolony, ja również. Jedyny milczący i obojętny na sytuację pozostawał Armie. Stał obok nas z założonymi na piersi rękoma. W oczekiwaniu na skończoną dyskusję.



Jeśli nie potrafią przyjąć rozkazu teraz, nie są gotowi zrobić tego na misji. Tam nie ma miejsca na dość wysiłku, czy dość mobilizacji. Albo działasz bez zatrzymania, albo wcale i lądujesz w trumnie.



Chwila konsternacji z jego strony, zmarszczone w zastanowieniu brwi. Zabrakło tylko zgody. — Mimo wszystko, odpuść im.



Wiedziałem, że dalsza dyskusja z nim będzie nieproduktywna.



Tak jest, pułkowniku! — zasalutowałem. A on odszedł.



Zmieniłeś się. — Po takim początku z ust Armiego można było spodziewać się wszystkiego — Kiedyś miałeś w sobie mniej pokory.



Kiedyś miałem marzenia, Armie. Teraz pozostaje mi rozsądek.



Lata zajęło mi zrozumienie, czym wygrywa się awanse. Charyzmy i szacunku przy tym nie straciłem, za to nauczyłem się dozować temperament. Dalszy rok posługi wojskowej w pełnej zgodzie z dowództwem miał w przyszłości zapewnić mi majorską rangę. Póki co jednak, w przerwie od bycia etnocentrycznym postrachem młodych mundurowych, skupiłem się na komendzie pułkownika. Wciąż nie potrafiłem obniżyć kadetom standardów, ale mogłem chociaż postarać się o większy komfort psychiczny niektórych z nich.



Pierwszy ku doświadczeniu żołnierskiego „odpustu” stał On. Jeśli przemógłbym się, pobłażając Jemu, zrobiłbym to z każdym innym.



Wyciosany z kruszywa spokoju, zdawał się budować siebie na fundamencie twardszym od betonu. To, w jak nieinwazyjny sposób przyjmował kolejne cięgi, sprawiało, że przez resztę czasu — w której nie myślałem o tym, jak bardzo go nie znoszę — pozwalałem sobie na cichy podziw dla jego uporu i niejednokrotnie wyrażonej pasji. Opanowanie, jakie w sobie nosił, dla absurdu sceny, roznosiło moje pokłady cierpliwości w pył. Nie potrafiłem mu odpuścić. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, dlaczego.



Dobra robota, Kadecie — przełamałem schemat, łagodniejąc w tonie. Nie spodziewał się. Ja również. A już na pewno nie tego, że przechodząc obok umęczonego zaprawą mężczyzny, dotknę jego ramienia po raz pierwszy.



Rozgrzane od wysiłku, zdawało się nieść ciepło dalej, niż na szerokość przytkniętej do munduru dłoni. W nagłej chęci poznania reakcji, spojrzałem na niego. Dopiero z chwilą, gdy nasze oczy się spotkały, zrozumiałem.



We własnej determinacji i uporczywości, za bardzo przypominał mnie.



 



20 maja 2020, druga misja w Iraku



Jesteście już rok ze sobą?! Stary, znam cię ponad dziesięć, a nigdy Cię z nią nie widziałem! Chyba nie straszy po ulicach? — dopytywał Max — Słyszałem, że jedyny słuszny argument ku przemilczeniu narzeczeństwa, to brzydota.



Maxime Nazwisko nigdy nie bał się szczerości, a ja nigdy nie skąpiłem mu przywileju bycia sobą. Przyjaźń na czymś tę więź zawieszała. W dobie nieszczerych ludzi i fałszywych deklaracji, otwartość w wyrażaniu poglądów złączyła Nas na długie lata. Pomijając te momenty, w którym oboje pozostawaliśmy na osobnych misjach. Czego nie pokazywaliśmy, dogrywaliśmy słowem. Inni powiedzieliby: dopierdzielaliśmy.



… brzydko to mógłbym się zachować ja z nią. Nogi do nieba, tyłek jak ta lala. Pozazdrościć.



Calloway...



No, no, Callway, pamiętaj: wciąż tu jestem — studziłem zapały kolegi przez zbolałe od śmiechu usta — Jak kiedyś ją rzucę, to nie takiemu psu jak tobie, na pożarcie.



Callaway musiał czuć się podobną uwagą urażony, bo od razu odbił piłeczkę:



Te, cwaniak!, póki co sam jesteś na smyczy!



Nie na długo, ale skąd mogłem o tym wiedzieć?



Radio w samolocie ucichło od rozbawionych rozmów, gdy raptem, bez ostrzeżenia, słychać było narastający szum spoza formacji. W takich momentach nawet pojedynczy świst powietrza na własnym skrzydle zdawał się nieść echem — ucho wyszukiwało wroga.



Warkot obcego silnika podniósł grupę w stan pełnej gotowości.



Oddech w słuchawce. Przerwanie. Sekunda ciszy.



Jeden z nas, co następowało niemal zawsze, potwierdzał krzykiem: — Lotnik, przygotować do ostrzału!



W zasadzie, gdy padały słowa, każdy myślał o tym samym. Ja w niego czy on we mnie? Dobry pilot ukróca do: Ja. Już! Wierząc, że będzie szybszy w ostrzale.



Pozycja wyjściowa nie sprzyjała. Nieprzyjaciel zbliżał się do centrum formacji, tuż ponad wysokością kokpitów. Później nastąpiły kolejno: ryk wrogiej turbiny nad jednym z Nas, wyrzut ostrej amunicji w rzucie ciągłym, szczebiot przelatującej machiny, a po tym... wrażenie, że świat się kończy.



Słup dymu, ulatujący z kabiny obok mojej, przysłonił w mgnieniu oka pas lotu. Ułamki chwili dzieliły nas od błędnych decyzji. Obejmująca najbliższą przestrzeń czerń stanęła między okiem, a kompanem, wygrażając wizją rychłego upadku. W ostatnim zrywie rozsądku chwyciłem za drążek, wystrzeliwując ostrą piką w dół.  



Max, słyszysz mnie?!



Trafiony, uleciał kątem czterdziestu stopni ku ziemi. Kłęby oparów, piętrzące się wokół kadłuba, nie wyglądały optymistycznie. — Maxime…! — zachłyśnięty nagłym haustem powietrza, złapanym w nerwach do płuc, ostatkiem silnej woli wstrzymywałem emocje. Zamiast tego, oczy prędko zawędrowały ku nieprzyjaznym maszyneriom.



Przez chwilę nawiedziła mnie natrętna myśl o tym, że wyglądają jak nadniebna ariergarda — nadchodząc z tyłów, stamtąd też zaatakowali. Błysk ulgi po zachowaniu względnie bezpiecznej pozycji momentalnie zgasił Callaway grozą słów:



Straciliśmy go.



Tego dnia taniec śmierci nad bazą w Iraku, choć okraszony zwycięstwem dwóch innych zestrzeleń, wybrzmiał stratą.



 



9 kwietnia 2023, trzecia misja w Iraku



Praca kół zębatych, eksploatowanych przez ciągły ruch, trwała nieprzerwanie w czasie i od lat wyrażała swoją bezwiedną żywotność w jakże głośny, bezkompromisowy sposób. Odkąd parę lat temu odbudowano wieżę, dźwięk ścierających się ze sobą mechanizmów, odbijający się echem od kamiennych ścian, nigdy nie został wstrzymany. Ani jedna siła pobożnych pragnień nie była w stanie zatrzymać kliku ciężkiego, metalowego wahadła, a niespokojne chrobotanie wyszczerbionych do granic możliwości zębatek systematycznie przyprawiało mnie o ciarki na plecach. Tego akurat byłem pewny. Wieża zegarowa z racji moich własnych, młodzieńczych traum, nie sprzyjała mojej przyjemności, za za to sprawdzała się idealnie na żołnierską skrytkę. Rzadko kiedy ktoś do niej zaglądał.



Stojąc w cieniu pod tarczą zegarową na górnym segmencie budynku — również na najwyższym, jaki oferowała wieża — wsłuchiwałem się w charakterystyczne, przykro-metaliczne działanie osi, miarowy rytm własnego serca i równie przewidywalne bicie podstarzałego wahadła. Dokładnie czterdzieści sześć uderzeń na minutę i dwa łyki whisky w trakcie — tak rysowały się statystyki z ostatnich chwil.



Picie było zachowaniem ponadprogramowym, anormatywnym. Z braku lepszych opcji.



Prawa ręka — wsparta o grubą drewnianą belkę— łapała kurz. Palce lewej trzymały ściśle szyjkę butelki, wznosząc ją cyklicznie ku ustom. Parę takich konsekwentnie przeprowadzonych rundek wystarczyło, by zmiękczyć kręgosłup moralny.



Jamie, ataku…! — przerwany krzyk ostrzegawczy rozmył ciszę. Oto świst pocisku rozerwał myśli w pół. Mur posypał się niepostrzeżenie szybko, przygniatając mnie do ziemi. Serce analogicznie do prędkości napadu, zabiło mocniej. Strach pojawił się w chwilę później.



Nie widziałem.



Choć siła detonacji rozprężyła zmysły, wzbity w powietrze pył, gęsty od czerniejącego dymu po wybuchu, podrażniał oczy, nim zdołałem skupić się na jednym punkcie.



Nie słyszałem.



Dźwięki wybuchu z dziecinną łatwością ogłuszyłyby wszystkich ludzi w zasięgu kilku metrów. Nie ruszyłem się, nawet o milimetr. Dolne kończyny sparaliżowała rodząca opory świadomość odniesionych ran. Krew lała się strumieniem od obciążonej przez zawalisko nogi. Kilka pojedynczych kropel spadło ze zranionej gruzem ręki. Czas stanął w miejscu. Ten jeden raz właśnie dla mnie. Moment przesunięcia dłoni z chłodnego podłoża na nogawkę spodni wydawał się wiecznością.



Dlatego właśnie ich nie znoszę!PIEKIELNYCH ZEGARÓW.



Z tarczą na przywodzicielu, mogłem to powiedzieć głośno, ale tego... nie jestem pewien. To ból i osłabienie grały pierwsze skrzypce. Emocje sięgnęły wysoko. Wyżej niż uparta, męska jaźń.



Omdlenie wpakowało się bez zaproszenia. Nie mniej brutalne, niż wrogi granat w ścianę chwilę wcześniej.






Ciekawostki:



— Od wypadku w Iraku został zwolniony honorowo ze służby wojskowej i odesłany do domu. Nie mogąc pogodzić się z utratą częściowej władzy w nodze, przeprowadził się na Florydę i zachęcony dobrą renomą kliniki podjął się długotrwałych, żmudnych i frustrujących go rehabilitacji w Mayo Clinic.



— Nie lubi mówić o doświadczeniach z wojska. Czasem nie sypia po nocach, wspominając ludzi, których stracił, ale nie sądzi, by miał PTSD. Żałoba to naturalny proces radzenia sobie z emocjami.



— Nie jest skłonny do stałego związku, choć angażując się w relacje z kobietami, jest im wierny. Nie sądzi jednak, by rola przyszłego męża i ojca szła w parze z jego doświadczeniem. Niedawno też zerwał zaręczyny, nie czując się już dłużej ostoją rodziny/stabilnym partnerem.



— Nie potrafi mówić o uczuciach, zazwyczaj je przemilcza lub stosuje wprawne rozproszenie od zadawanych mu pytań.



— Pomimo niedyspozycji pod względem ruchomości nogi, kondycja fizyczna ma dla niego ogromne znaczenie, dlatego też chodzi na siłownię, koncentrując się na górnych partiach ciała. Od czasu, gdy był w wojsku, sporo jednak schudł.






WPISZ CYTAT


Data urodzenia: WPISZ

Miejsce urodzenia: WPISZ

Miejsce pracy: WPISZ

Stanowisko: WPISZ

Oddział: WPISZ

Lata służby: WPISZ

Stan cywilny: WPISZ

Stan majątkowy: WPISZ

Pochodzenie: WPISZ

Obywatelstwo: WPISZi

Orientacja: WPISZ

Wizerunku użycza:WPISZ



Ostatnio zmieniony przez Testowy Protagonista dnia Wto 03 Paź 2023, 19:58, w całości zmieniany 2 razy
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach